Wakacje z lekturą

Data publikacji: Jun 25, 2019 9:22:17 AM

Podczas wakacji serdecznie polecamy przypomnienie sobie pięknych legend dotyczących naszych miejscowości, np. Karska. Poniżej przedstawiamy legendy ze zbioru Pana Piotra Wojciechowskiego, związane są z Karskiem. Zdjęcia zrobiono w 2012 roku nad Jeziorem Karskim Wielkim podczas powiatowego festynu "Gdzie u nas straszy - Tajemnice i legendy Pojezierza Myśliborskiego"

PRACOWITY KOBOLD Z KARSKA

Żył w Karsku bardzo zacny chłop, który posiadał w pobliżu dużą łąkę. W letni gorący dzień kosił trawę wspólnie ze swym jedynym parobkiem prawie do zmroku. Wieczorem znużony i wyczerpany powrócił do domu, choć praca nie była jeszcze zakończona.

Siadając za stołem, chłop rzekł do parobka: "Czuję się niedobrze, więc jutro trudno będzie mi kosić". Gdy jednak rankiem przybyli na łąkę, ze zdumieniem spostrzegli, że ich praca jest już wykonana i cała trawa jest pięknie skoszona. Zaczęli więc przerzucać siano, aby dobrze się wysuszyło. Również tę pracę zdążyli zrobić do połowy, lecz w nocy dokończył ją tajemniczy pomocnik. Gospodarz zrozumiał już, że ma na swej służbie kobolda, który mu we wszystkim pomaga.

Pewnego dnia, gdy parobek wszedł na strych, aby zrzucić nieco słomy dla koni, zobaczył kobolda wyglądającego z beczki, w której zamieszkał. Krasnal miał czerwony kaftanik i czerwoną czapeczkę. Od tej pory gospodarz nosił każdego dnia na strych wino i kołacz, aby kobold nie opuścił jego domu.

Po żniwach musiał chłop pojechać do Gorzowa, gdzie zamierzał sprzedać zboże. Przed wyjazdem poprosił żonę, aby wieczorem zaniosła koboldowi kolację, zabronił jej jednak zaglądać do beczki. Ciekawość kobiety była tak wielka, że nie usłuchała przestrogi i podniosła pokrywę beczki. Rozzłoszczony kobold wyskoczył z kryjówki i zaczął ją szarpać za włosy. Przerażona szybko uciekła ze strychu.

Kiedy gospodarz powrócił z Gorzowa, okazało się, że obrażony kobold odszedł z jego gospodarstwa. Od tego wydarzenia chłop niestety znowu musiał sam wykonywać wszystkie prace.

PUSTELNIK KARZIG

Nadchodził wieczór. Ostatnie promienie słońca kładły się złotym blaskiem na falach Karskiego Jeziora i złociły pnie starych drzew. Cisza panowała w Puszczy Barlineckiej. Nagle z ciemnego boru dobył się tętent koni, skrzyp kół i trwożne krzyki. Niebawem po leśnej drodze przemknęła podróżna kareta otoczona garstką wystraszonych sług. Za nimi narastały coraz bardziej hałas i krzyki pogoni. To banda rozbójników gnała śladem podróżnych. W karecie półżywa ze strachu siedziała córka kasztelana santockiego, która wracała z Kamienia Pomorskiego. Nie bacząc na przestrogi, jechała wieczorem przez Puszczę Barlinecką, aby jak najszybciej dotrzeć do Santoka. Banda rozbójników zbliżała się z każdą chwilą. Strwożeni słudzy, zupełnie potraciwszy głowy, miast bronić swej pani, rozpierzchli się po lesie. Dziewczyna, opuszczona przez wszystkich, wyskoczyła co żywo z karety i rzuciła się w mrok puszczy. A był to już czas najwyższy, rój czarnych postaci rzucił się na porzuconą karetę. Kasztelanka dobywała resztek sił uciekając dalej i dalej w gąszcz. Strach dodawał jej sił.

Gdy ucichły odgłosy pogoni, kobieta padła bez ducha przy wielkim dębie. Kiedy ocknęła się z omdlenia, zobaczyła nad sobą zgarbioną postać starca. Był to pustelnik Karzig, który zamieszkiwał ten gęsty bór nad jeziorem. Starzec zaopiekował się dziewczyną. Wkrótce też przybyła pomoc. Kasztelanka wróciła do swego grodu. Nie zapomniała jednak pustelnika. Tak długo prosiła ojca, aż ten w końcu postanowił wykarczować skrawek lasu obok chaty pustelnika i osiedlić tam zakonników, którzy czuwaliby nad bezpieczeństwem podróżnych. Miejsce to nazwano Karczyn.

Z biegiem lat miejscowa ludność zmieniła tę nazwę na Karzig, ciągle pamiętając o dobrym pustelniku, który do końca swych dni niósł pomoc i radę wszystkim wokół.

O WŁÓCZNIACH MOHORTOWYCH RYCERZY

Było to dawno, może siedem, osiem wieków temu, kiedy na Pomorzu Zachodnim żył sławny rycerz słowiański, Mohortem zwany. Dzielny to był mąż i niesłychanej odwagi. Stoczył wiele zwycięskich bojów, ale naszym czasom pamięć potomnych przekazała wiadomości tylko o jednym, ostatnim. Raz margrabiowie brandenburscy w wielkiej sile najechali okolice Barlinka, Karska i Myśliborza. Mohort zebrał swoją drużynę i przez długi czas stawiał im opór. Walczył przemyślnie, zadawał ciosy znienacka, krył się w leśnych ostępach i mokradłach i brał Brandenburczyków w zasadzki. Aż dnia jednego siły drużyny załamały się. Z bitewnego pola, gęsto usianego trupami, zebrał Mohort zaledwie dwudziestu dziewięciu swoich drużynników i uszedł z nimi do Puszczy Barlineckiej. Cóż, kiedy on sam i jego bohaterscy rycerze byli ranni. Nieludzko utrudzeni drogą, ostatkiem sił dobrnęli do polany pośród wielkiej kniei i wbiwszy włócznie w ziemię, legli na murawie. Ze smutkiem patrzał Mohort na towarzyszy bladych i zbroczonych krwią. Oto dwaj zasnęli snem wiecznym. Nie wyciągną już swoich włóczni o świtaniu. Pozostali, odpocząwszy nieco, jęli opatrywać rany świeżym listowiem, aż ukołysani szumem boru usnęli. O północy Mohort dźwignął się z ziemi. Rozejrzał się wśród leżących pokotem na trawie. Było cicho. Ani jęku, ni wzdychania, ani nawet oddechu. Przerażony pochylił się i każdemu przykładał dłoń do piersi. Serca towarzyszy przestały bić. Bór szumiał smutno.

Mohort usiadł. Wsparł się o pień drzewa. Odzież na nim była lepka od krwi. Czuł, jak krew uchodzi z niego i życie. Kiedy brzask rozświetlił polanę, zdołał jeszcze zobaczyć rzecz niezwykłą. Oto dwadzieścia dziewięć włóczni jego poległych drużynników zazieleniło się świeżym listowiem. Chwycił jedną z nich, ale jakby wrosła w ziemię. Widział, jak pomału wszystkie zamieniają się w młodziutkie dęby. Obrócił głowę ku swojej włóczni. Ale jego oczy zasnuły się mgłą i nie mógł nic dojrzeć, tylko zieleń, zieleń ...

Ktokolwiek znajdzie się dziś na myśliborskiej ziemi, niech odwiedzi leśną osadę Mohortów (obecnie Kryń) między Karskiem a Kinicami. Zobaczy tam trzydzieści wspaniałych starych dębów, rosnących blisko siebie. Obwód ich pni wynosi od trzech do czterech i pół metra, a wysokość bez mała dwadzieścia pięć. Największy dąb nosi imię Mohorta. Jak mówi podanie - tu właśnie spoczął na wieki ze swoimi towarzyszami dzielny obrońca Pomorza Zachodniego.

CIELAK JAKO STRASZYDŁO

Codziennie rano robotnicy dniówkowi z Karska szli do pracy do majątku Kinice i wracali do wsi dopiero o zmroku. Pewnego wieczoru, gdy całą grupą wracali już do domu, jeden z robotników pozostał nieco w tyle. Inni czekali na niego. Ujrzeli wreszcie biedaka całego zlanego potem i słaniającego się ze zmęczenia. - Zdejmijcie mi z pleców tego cielaka! - wołał do swych przyjaciół, lecz ci nic nie widzieli, więc nie mogli mu pomóc. Musiał dźwigać swe brzemię aż do drzwi mieszkania.

Od tej pory noc w noc męczyło go widmo pod postacią cielaka.

Posłano w końcu po pastora, który przybył do nawiedzonego domu. O północy mężczyzna zawołał:

- On właśnie nadchodzi!

Demon znowu zaczął męczyć biednego robotnika i żadne modlitwy pastora nie skutkowały. Duch okazał się silniejszy.

Prześladowany człowiek opuścił więc Karsko i przeniósł się do innej wioski, lecz cielak wkrótce znowu go znalazł. Dopiero przedwczesna śmierć wybawiła biedaka od cierpień i katuszy.

Pewnego dnia duch-cielak wrócił do Karska . . .

WSPANIAŁY JELEŃ

Posuwali się od strony grodu Soldin (Myślibórz) lasami, gęstym borem, bojąc się wychodzić na trakt. Gałęzie chłostały im twarze, korzenie raniły stopy, jeżyny, ciernie i głogi darły odzież i ciało. W oczach stał im jeszcze obraz palących się domostw i rzezi niewinnej ludności. Wśród tej rozpaczy mogła ich cieszyć jedynie ta odrobina szczęścia, jaka pomogła im w ucieczce. Wiedzieli, że kto został, to zginął albo zabrano go w niewolę. Najeźdźcy mordowali wszystkich, nie bacząc na miejsce.

Gromada uciekinierów wciąż się powiększała. Byli tu i młodzi, i starzy, zdrowi i chorzy, zakonnicy, kobiety i mężczyźni oraz malutkie dzieci. O nie była największa troska. Wszyscy modlili się, aby Bóg dodał im sił w ucieczce.

Nagle zaszumiało coś w gęstwinie, wielkie rogi rozgarnęły gałęzie, aż posypało się żółte listowie i przed zdziwionymi ludźmi stanął wspaniały jeleń, co - różnie bowiem o tym mówiono - krzyż miał na czole. Rogacz schylił głowę, potem odwrócił ją, jakby zapraszał w puszczę i wskazywał kierunek.

- Chodźmy za nim - powiedział jeden z zakonników - przychylne nam widać to zwierzę.

Jeleń prowadził wolno, kluczył, wybierał najdogodniejsze przejścia; oglądał się co chwila, jakby chciał sprawdzić, czy wszyscy za nim nadążają, bo droga wznosiła się coraz wyżej. W samo południe zdumieli się uciekinierzy, gdyż jeleń nagle zniknął, a przed nimi rozwarła się leśna gęstwina, ukazując wspaniałą polanę. Dookoła zielonym murem stała puszcza, w oddali błyszczała srebrna tafla jeziora. Nikt nie mógł wymarzyć sobie dogodniejszego miejsca, bardziej zdatnego do ukrycia i wypoczynku.

- Jesteśmy jako w sercu borów, przytulnie tu i bezpiecznie – stwierdził ten sam zakonnik.

- Drzewa mamy w bród, zróbmy z sześć chatynek. Jest październik i nocą już chłodno - poradził rozsądnie inny mnich.

- Słusznie. Kto wie, jak długo tu pozostaniemy - potwierdziły kobiety.

Tak chyba myślał każdy, bo żwawo wzięli się do roboty. Mężczyźni poszli ścinać odpowiednie na budowę sosny, dzieci zbierały chrust, a kobiety rozpaliły ognisko, żeby przygotować potrzebną teraz pilnie gorącą wodę. Późnym wieczorem klęknęli i gorąco modlili się o bezpieczeństwo.

- Niech nieba będą łaskawe nam przez wszystkie dni życia na tej ogromnej polanie - rzekł na koniec siwowłosy zakonnik, a wszystkim się wydało, że echo po rosie przyniosło słowo: Amen!

Czas mijał, ludzie tymczasem przywykli do tego lasu i nie chcieli go opuścić. Jesienią dostarczał im żywność, a chodząc za tropem dziwnego jelenia, który pojawił się jeszcze kilka razy, odkryli miejsca zdatne na pola urodzajne. Byli tu zresztą zupełnie bezpieczni i wiodło im się coraz lepiej, pozostali więc na zimę i lato, a potem już na zawsze.

Z biegiem lat zakonnicy wraz z mężczyznami wznieśli tu świątynię i grodek obronny. Podobno raz na sto lat o północy ukazuje się nad Jeziorem Karskim Wielkim wspaniały jeleń z jaśniejącym na czole krzyżem i wtedy to przez dziesięć lat Karsko ma swoją dekadę świetności.

ZEMSTA CZAROWNICY

Dawno, bardzo dawno temu na piaszczystym brzegu Jeziora Karskiego, wśród lasów stał stary domek w wielkiej słomianej czapie. W domku tym, otoczonym kwiatami szaleju, mieszkała czarownica Hedel zwana. Groźna była ona przez moc swoich czarów, ale czasem też pomagała ludziom z wioski zwanej Karzig. Miała Hedel kulawego syna, zwanego Horst. Chowając go z dala od ludzi, sposobiła na potężnego czarownika, ucząc tajemnej wiedzy. Chłopak niechętnie się uczył czarów, natomiast siekierą pracował jak najlepszy cieśla. Pewnego dnia, gdy matka wybrała się do swej znajomej wiedźmy, Horst porzucił księgę zaklęć i wymknął się do lasu odetchnąć. Spotkał tam piękną dziewczynę zbierającą jagody. Niewiele ich miała, gdyż czerwiec tego roku był chłodny i pozbawiony słońca. Dziewczyna wystraszyła się brzydala, ale chłopak wprowadził ją w taką jagodzinową gęstwę, że aż granatowo było od soczystych owoców. Zdziwiona szybko napełniła swoje naczynie i uśmiechem podziękowała za okazaną życzliwość.

Od tego czasu syn czarownicy stale szukał dziewczyny w lesie, a gdy ją spotkał, uszczęśliwiony wyczarowywał dla niej największe jagody i najpiękniejsze grzyby. Dziewczyna darzyła go za to swym pięknym uśmiechem i nie bała się już Horsta, chętnie z nim rozmawiała, a nawet pozwalała się odprowadzać do wsi.

Wpatrzona w czarodziejską taflę jeziora, dowiedziała się Hedel o miłości syna do pięknej wieśniaczki. Nie była z tego zadowolona, ale w końcu pomyślała, że przecież starzeje się sama i przyda się jej w domu synowa. Kiedyś jednak czarodziejska tafla jeziora ukazała gorzką prawdę. Zdumione oczy matki Horsta ujrzały dziewczynę spotykającą się z jakimś młodym drwalem, przystojnym i wspaniałym jak dąb. A zaraz potem ujrzały kościół i ślub. Złe, mściwe i okrutne staje się czasem serce człowieka zranione w swej dumie. Hedel, widząc syna w ogromnym smutku i rozpaczy, postanowiła nie dopuścić do ślubu dziewczyny z drwalem. W dzień ich wesela, dosiadłszy wielkiej miotły, uniosła się w powietrzu i latając wznieciła taki wicher, że dach weselnego domu załamał się z trzaskiem. Ale dzielny i nieustępliwy był młody drwal i bardzo kochał dziewczynę. Mimo przeszkód polną drogą chciał dotrzeć do kościoła. Zdyszani narzeczem byli już blisko świątyni, kiedy spostrzegła ich Hedel. Nabrała powietrza w piersi i dmuchnęła mściwie z całej siły, zmieniając ich w drzewa: lipę i dąb.

Od tamtej pory niedaleko kościoła w Karsku można zobaczyć rosnące drzewa - ogromną lipę i wspaniały dąb. Z czasem miejscowa ludność nadała im imiona. Dąb nazywa się "Chochoł", a lipa - "Brzęczadło".

UPIÓR Z KARSKA

Z miejscem, gdzie wznoszą się mury starego dworu karskiego (obecnie tak zwana stara gorzelnia), związane jest następujące podanie: W noc świętego Alberta, gdy zegar na kościelnej wieży wybija godzinę dwunastą, ukazuje się przed murami dworu upiór mnicha bez głowy. Mnich spaceruje wokół dworu, klękając przy każdej z wież i nagle znika z przeraźliwym krzykiem trwogi.

Podanie mówi, że właśnie w tym miejscu przed wiekami stracono pewnego mnicha, który wraz z braćmi zakonnymi kwaterował w starym dworze i sprawował opiekę nad karską świątynią. Zarzucano mu, że zamordował małego bezdomnego chłopca. Według opowieści mnich był niewinny. Sprawcą zabójstwa był włóczęga, który dotarł w te strony. Sędziowie nie uwierzyli jednak zeznaniom świadka, który był uważany za wiejskiego głupka. Mnicha skazano na dziesięć dni głodu pod murami dworu, a potem wykonano na nim wyrok śmierci. Pochowano go obok miejsca egzekucji, tuż przy murze dworu w nie poświęconej ziemi. Od tej pory nieszczęsny zakonnik bez głowy wychodzi z mogiły, aby protestować przeciw niesprawiedliwości wyroku.